Jeździłam od szóstego roku życia. Początkowo na trzy lub dwu tygodniowe obozy organizowane przez ośrodek kultury, w którym pracował mój tata. Miały swój niepowtarzalny urok i teraz wspominam je z dużą tęsknotą. Z reguły organizowane były na Kaszubach. Mieszkaliśmy w drewnianych domkach w pobliżu jeziora. I pamiętam, że trudno było zagonić wszystkich do łóżek. Atrakcje sprowadzały się kilku wycieczek, podchodów, kanapek z serem pieczonych nad ogniskiem i 'strasznych historiach' opowiadanych przez opiekunów. ¯ałuję, że takich obozów już nie ma.
Później jeździłam na Słowację. Były to kolonie organizowane przez moją szkołę podstawową i cieszyły się dość dużą popularnością wśród moich znajomych.
Były także obozy konne i taneczne. Na tych drugich z reguły panowała wojskowa dyscyplina, więc trudno tu mówić o jakichkolwiek urokach wyjazdu. Poza salą gimnastyczną byliśmy tylko rano, gdy biegaliśmy kilka kilometrów przed śniadaniem. Od czasu do czasu udało nam się przekabacić opiekunów, byśmy wyszli chociaż na krótki spacer nad jezioro. Najczęściej wykręcając się potrzebą zrobienia zakupów. Jedynym plusem było to, że praktycznie przywoziłam ze sobą całą gotówkę, jaką dali mi rodzice.
W wakacje prowadziłam półkolonie dla dzieci z rodzin zmarginalizowanych. Nie wyobrażam sobie, bym miała pojechać z nimi na kolonie, gdzie musiałabym ich pilnować przez całą dobę. Możliwe, że są to 'uroki' trudnej młodzieży, jednak pilnowanie ich przez osiem godzin dziennie już było wystarczająco stresujące. Chociaż nie powiem, przynosiło także dużo wewnętrznej satysfakcji.
_________________
Drugs&hugs.