Dobra książka potrafi mnie skutecznie zmotywować.
W sumie, czasami wystarczy mi kilka wersów wiersza. I czuję się pocieszona i gotowa do życia.
Poza tym raczej nic, oprócz rozmowy rzecz jasna.
Mój chłopak próbuje co prawda mi gadać różne bzdety ponad godzinę, które w gruncie nie pocieszają mnie. Ale udaję, że tak- uszy podniesione są do góry, jakby rzeczywiście celem mojego życia miało być pieczenie mu ciasteczek w fartuszku, z obrożą na szyi. Gdyby mnie przy tym nie łaskotał, to zapewne miałabym swą smętną minę.
Tak się jednak składa, że mam koleżankę, kompletnie jestem załamana zazwyczaj, a stanowię niejaki jej motywator.
W sumie, ja także chciałabym takiego mieć.
Ponieważ, ona nie musi mi opowiadać o swoich problemach, jesteśmy już na takim etapie, że ją potrafię przeniknąć i czasami mówię o jej problematach za nią.
I przegryzając kebaba tłumaczę jej o życiu, w co sama nie wierzę i czasami podsumowuję to bezsensownymi frazesami, że wszyscy wokół się przypatrują.
Jednakże, kiedy widzę jej roześmiane oblicze zaraz po mych słowach, kiedy kilkanaście minut temu płakała i obgryzała paznokcie, to właściwie sama czuję się przez to dobrze i to mnie motywuje. Słucham także tego, co sama mówię, co zabrzmi może absurdalnie, ale tak jest.
Gdybym zastosowała rady, które tak głoszę, to na pewno także rzadziej popadałabym w te melancholijne chwile. Może powinnam nagrać to, jak mówię spokojnym głosem i sobie włączać w chwilach załamania.
Ale zazwyczaj sobie cicho łkam. Chociaż An stanowi przeszkodę, ja najchętniej leżałabym w łóżku, ale An ździra się wkurza, jak cholera- wstawaj, masz zajęcia dzisiaj. Czemu znowu płaczesz, mów. Idziemy na lody.
I robi to z takimi nerwami, jakby nie można było sobie zapłakać od czasu do czasu.