Witam,
Znów wracam w sromocie i klęsce. Już nieraz się uzewnętrzniałem i to nawet na tym forum. Nie chcę nawet przeglądać moich poprzednich wpisów, strasznie chaotycznych, czasem groteskowych, czasem żałosnych. Wszędzie marazm dnia powszedniego. Jestem facetem a chce mi się ryczeć gdy to piszę. Zero perspektyw na przyszłość. I te chwile zstąpienia do szarej rzeczywistości. Tak ja dziś, gdy to piszę. Nie wziąłem dzisiaj leków a już czuję się fatalnie. Pragnę mentalnego samobójstwa. Tak naprawdę to przy życiu utrzymuje mnie biała pigułka, przepisana przez psychiatrę.
Od dziecka nerwica i dystymia, przy najmniej po 8 latach, ta nieśmiała diagnoza. Przez te lata tkwiłem w permanentnej psychozie i tumiwisizmie. Zalecana terapia. Już byłem na jednej ale terapeuta brał się do mnie jak pies do jeża. Tak mało dziś specjalistów a ja nie mam sił ich szukać, jeszcze w ramach groteskowego nfzu. Może jakieś telefony zaufania skorzystać?
Ciekawy ze mnie rodzaj osobowościowy. Muszę wszystkich naokoło obarczać swoimi problemami, byleby tylko ktoś wysłuchał. Bo kogo tak naprawdę mam. Cztery ściany. Mam znajomych ale co z tego, że sami mają problemy. Sieją defetyzmem, jeden nie ma pracy, drugi zainteresowań, trzeci samotny. Wysłuchuję cudzych problemów a potem się zapominam i sam się wywewnętrzniam. Wszyscy naokoło tacy toksyczni. Mam wrażenie, że nikt wokół nie ma udanego życia, wszyscy psychicznie cierpią. Jak mam wychodzić na prostą skoro tyle bylejakości wśród nawet bliskich?
Do dziś nie znalazłem kobiety, bo raz, że boję się związków (wszyscy mnie denerwują to i taka dziewczyna też by mnie denerwowała). Zresztą jestem zbyt zmierzły, tak jak w strzępach opowieści rodzinnych, widzę przodków. Wieczne narzekactwo, bylejakość, awantury, bóle egzystencjalne. Tak psychicznie wykańczał moją matkę ojciec, babke dziadek. To jakiś plus tej samotności, bo żadnej dziewczyny nie krzywdzę. Jakby tego było mało to jarają mnie dziewczyny otyłe - nawet jeśli kiedyś sugerowałem inaczej, dziś odsłaniam karty, przecież to powszechny wstyd lubić wiszący brzuch. No jakąś tam sraką seksualność mam ale co mi po tym skoro się zawsze wpędzam w winę. Przecież otyłość to choroba a więc jara mnie de facto choroba. Kolejne katorżnicze myśli dla umysłu. Ale jest nadzieja - wg różnych publikacji znerwicowani mężczyźni wielbią duże kobiety, więc wniosek z tego, muszę się leczyć z nerwicy. Ale magia.
W międzyczasie podjąłem pracę na 3/4 etacie w supermarkecie, wątpliwe ale zawsze - czuję jakbym się cofał w rozwoju. Oczywiście, codziennie działam na lekach, przecież normalnie nie znoszę pracy z ludźmi. Rozwijam pasje. Ale tu znowu uporczywe myśli. Tak w sumie to na h** nam pasje, tylko dla walorów abstrakcyjnych? To, że fotografuję, nie oznacza, że zyskam szacunek czy pieniądze. I nie, nie zamierzam na tym zarabiać bo raz, że jestem zbyt znerwicowany aby prowadzić jednoosobową działalność. Dwa to coś co mało kto rozumie. Dupcą mi coś o zarabianiu na pasji czego kompletnie nie rozumiem. Zainteresowanie jest dla mnie by uciekać jak najdalej od tego śmiesznego świata. Nie fotografuje ludzi bo z reguły ich nie znoszę, tylko wyjeżdżam w wolnych chwilach daleko na prowincję. To mój intymny świat, nie pojmuję jak można zarabiać na swoim 'wnętrzu'. A tak poza tym ruszam z nowym blogiem. Znów strach czy ktoś to będzie wgl czytał - poprzedniej mojej strony mam wrażenie, że nikt nie czytał. Ale gdy odrzucam strach, tworzę, tworzę, zapominam o wszystkim, o bólu. Czuję się taki niedoceniony, czy to związek mam z niską wartościowaniem siebie?
Normalnie, poza lekami, przed samobójstwem powstrzymują mnie a) fotografia - no bo zdałoby jeszcze zrobić kilka epickich ujęć w życiu b) matka - gdybym to zrobił to ona by została całkowicie sama c) kumpela, którą notabene poznałem na tym forum! Nieźle laska problematyczna, dlatego potrafimy się dogadać - tylko chory chorego zrozumie. Odległość i własne, napięte życie nie ułatwia kontaktu ale mimo to, to uważam koleżankę za znak od Boga. Z drugiej strony kolejna toksyczna znajomość - no bo ona też obarcza mnie swoją psychą. I co mam znowu robić? Przecież to zaszło za daleko, ona wie więcej o mnie niż moja matka.
Prócz zwykłego wylewania żółci z siebie, łudzę się, liczę na jakiś mały cud. Że ktoś to przeczyta. I będzie miał dla mnie jakąś inspirującą radę, której nie zaznałem do tej pory. Może zbiorę ochrzan za użalanie. Może poznam kogoś znów 'niezrównoważonego' ale może dla odmiany tak pozytywnie. Szukam bodźców na siłę. Bo tak potrafię działać. Mniejsze lub większe, musi się coś stać, muszę kogoś spotkać aby zacząć siebie zmieniać. Nie wiem czy rozumiecie, sam może nie rozumiem. Miałem parę razy takie pioruny w życiu. Wiem też, że maruderów podobnych do mnie jest niemało w necie, dla zachowania znamion może mi ktoś odpowiedzieć na pytania postawione w głębi mego wywodu.
Ah chciałbym jeszcze tyle rzeczy napisać ale czuję, że przegiąłem pałę. Mam wrażenie, że pozostawiony sam sobie, muszę milczeć o tylu rzeczach w życiu.