Hej. Przejdę od razu do rzeczy. Jestem z moim chłopakiem 9 miesięcy, mamy po 23 lata. Oboje traktujemy ten związek poważnie. Jak zaczęliśmy się spotykać on mieszkał w moim mieście, jednak po 4 miesiącach wyjechał z konieczności (za pracą) do swojej rodzinnej miejscowości oddalonej o 100km od miejsca gdzie mieszkam. Miała to być sytuacja chwilowa, gdyż od początku naszej znajomości uzgodniliśmy, że nie chcemy nigdy żyć na odległość, że nie pasuje nam obojgu taka forma związku. Chłopak przez wakacje powtarzał, że albo on się przeprowadzi do mnie (mam własne mieszkanie), albo porwie mnie do siebie, bo innej opcji nie widzi.
Wyszło jak wyszło, on wciąż jest u siebie, zmienia aktualnie pracę. Jeszcze tydzień temu mówił, że chce ze mną mieszkać, że to będzie dobre dla naszego związku (mieliśmy ostatnio spore problemy), że będzie tu szukał pracy i najchętniej od razu. Cieszyłam się bardzo, już zaczęłam powoli planować jak by to wyglądało. Jednak jak widzieliśmy się ostatnio w weekend powiedział, że nie jest tego pewny i że póki co szuka pracy u siebie. Jednocześnie zapewniał, że mnie kocha i że prędzej czy później jak wszystko będzie dobrze to ze sobą zamieszkamy, a ja nie powinnam się zamartwiać tym, że to nie nastąpi teraz. Czyli generalnie ja mam czekać na jego decyzję.
Tu pojawia się moje pytanie - czy faktycznie zamartwiam się bez potrzeby? Czy mam prawo czuć żal, za nadzieję jaką mi dawał i odbierał? On uważa, że przesadzam, że za bardzo żyje tym związkiem. Nie ukrywam, że to dla mnie ważna część życia i nie uważam, żeby to było coś złego. Oczywiście poza związkiem mam swoje odrębne życie. Ranią mnie jego obietnice rzucane na wiatr i czuję się kompletnie bezsilna w tej sytuacji. Jak się żegnamy, nie mogę opanować łez, a on powtarza, że powinnam "robić wszystko by mu pokazać, jak fajnie byłoby ze mną mieszkać" i że płacząc mu utrudniam decyzję. Jednak ja od początku się staram żeby było dobrze, a ostatnio po prostu nie wytrzymuję emocji.
Jest jeszcze jednak kwesta. Jak mówiłam, mam własne mieszkanie tutaj, w którym wygodnie by nam się mieszkało, a on w moim mieście miałby możliwość znalezienia fajnej pracy. Jednak on uważa, że to byłoby dla niego niekomfortowe jako mężczyzny, gdyby miał mieszkać w moim mieszkaniu. Na nic moje słowa, że to nie moja "wina", że akurat ja mam to mieszkanie i że dla mnie to by było oczywiste, że chciałabym z nim zamieszkać gdyby sytuacja była analogiczna (on aktualnie mieszka w kiepskich warunkach). Czy faktycznie dla każdego mężczyzny to coś uwłaczającego?