Szczerze ostatnio (intensywniej), bo uprzednio także się to przytrafiało, rozmyślam na temat związków.
Szczególnie zaś zajmuje mnie zastanawianie się nad byciem tkliwym człowiekiem.
Dla osoby takiej jak ja, która lubi chodzić wszędzie sama, podróżować sama, spożywać sama, może za wyjątkiem mojej jedynej przyjaciółki, której towarzystwo nie jawi mi się najobrzydliwiej, posiadanie partnera bywa kłopotliwe, zwłaszcza jeśli rozprasza uwagę ciągłym dopytywaniem i wtrącaniem, i troszczeniem się (i nie uważam, ażeby było to takie słodkie, jak się powszechnie mniema).
Odnoszę wrażenie, że chłopak jest mi potrzebny tylko do zaspokajania potrzeb seksualnych.
Wiele osób nie chce wchodzić w takie związki, angażują się, wyznają uczucia, są słowem zbyt tkliwi właśnie.
Nie lubię z nimi przebywać poza nocami. Wiem, że to brzmi potwornie, ale nigdy nie chciałam zostać, nigdy, nigdy. Nie miałam wyboru, więc tak się działo, na dłużej.
Po prostu nie cierpię, kiedy pytają jak mija mi dzień. Dlatego ciągle z nimi dywaguję, wikłając się w abstrakcyjne rozmówki.
Drażni ich, że o nic nie pytam, niczego nie oczekuję, że nie chcę z nimi nigdzie jechać, ani wychodzić.
Że nie chcę ich wsparcia.
Natomiast cały problem polega na tym, że nie chciałabym, aby ten chłopak, z którym łączyłoby mnie tylko wspólne łóżko szukał sobie kogoś na boku, takiego do przytulania. Powinien on podobnie myśleć do mnie.
Wtedy to nawet nie obchodzi mnie, czy jest mądry czy głupi.
Ważne, żeby miał ładne ciało.
Byłabym sama wciąż, od lat, gdyby nie to, że nie bawią mnie przypadkowe stosunki i wolę mieć stałego partnera do tego typu spraw.
_________________
W miękkim futrze kota