W zasadzie to świetnie Cię rozumiem. Sam straciłem chyba chęć do życia, nie uczę się, unikam ludzi, kontaktów, rozmów. We wszystkim jestem bierny, wszystko mnie dołuje i nic mi się nie chce. Podobno mam symptomy depresji. Na niczym mi nie zależy, nic mi się nie udaje. Mam egzaminy, wejściówki a mi brak jakichkolwiek sił i ochoty do nauki i ani myślę zabrać się za książki, najchętniej poszedłbym spać. Mógłbym spać całym dniami. Nie chcę mi się myśleć o niczym. Czasem chciałbym całe życie przeżyć na farcie, choć dobrze wiem że tak nie będzie. Nic sobie nie robię z konsekwencji jakie mogę w przyszłości ponieść. Chciałem to zmienić, ale nie potrafię. Nie umiem wziąć się w garść, a myślenie o przyszłości mnie przeraża. Tyle w sumie z podobieństwa.
Kiedyś ktoś mi powiedział że lekarstwem na takie "dolegliwości" jest miłość, tylko z nią też jest nie mało problemów. Cóż więcej, podobno dobrze znaleźć sobie coś, dla czego warto się starać, jakąś pasję, pracę, zajęcie tylko do tego trzeba się ruszyć z domu, ogarnąć się, wziąć w garść, a to nie jest taki pstryk palcem i już, jak się niektórym wydaje. Zbyt długie życie w izolacji od świata i pogrążanie się w ponurych myślach nie prowadzi do niczego dobrego, wiem to po sobie. W sumie to chyba najlepszą receptą byłoby zacząć myśleć pozytywnie, nie zamartwiać się, nie analizować, nie żałować po prostu nie myśleć o tym co złe, niepotrzebne, o tym co było i już nie wróci, po prostu odciąć się od wszystkiego... i znowu próbować wyjść na prostą, by codziennie żyć pełnią żyć, cieszyć się każdą jego chwilą, a nie tylko egzystować. W końcu przecież powinno być dobrze.