Nie jestem dobry w pisaniu takich tematów, zwłaszcza emocjonalnie związanych ze mną.
Mój związek prawdopodobnie dogorywa. Prawdopodobnie, bo choć ślepy by zauważył, że jest źle, to moja partnerka zdaje się tego nie widzieć.
Jesteśmy ze sobą 3 lata. Przez pierwsze dwa lata było wspaniale, zwłaszcza pierwszy rok gdy zamieszkaliśmy ze sobą. No i gdy przyszedł trzeci rok, rozpoczął się kryzys. Mieliśmy przez pół roku mieszkanie z moją matką, dogadywały się, ale w moim związku zaczęło się sypać, w momencie, gdy dwie silne osobowości w mieszkaniu zaczęły się ze sobą ścierać. Wywnioskowałem więc, że to może wina tych sprzeczek.
Postanowilismy się więc przeprowadzić. Ale po zmianie miejsca zamieszkania chłód w łóżku był nadal. Zacząłem czuć się jak przyjaciel, a nie partner. Od roku już w sumie prawie nie uprawiamy seksu. Każda odmowa, czy tekst "chce mi się spać, daj spokój" mnie cholernie rani. Bo jak mam się czuć, gdy setny raz robię podejście i słyszę "nie"? Nie mam dużych potrzeb, ale teraz to już jest masakra. Od września do teraz w ogóle się nie kochaliśmy. Od roku nie pamiętam, by ona wykazała się jakąkolwiek inicjatywą w tym kierunku.
Od kiedy przestałem się jednak dostawiać, z jej strony napięcie ustało, sprzeczki się skończyły. Tylko seksu nadal nie ma i raczej nie będzie. Jeszcze o ile rozumiem być zmęczonym gdy się pracuje, o tyle gdy była bezrobotna przez krótki czas, to też sił nie miała. A już w ogóle nie rozumiem tego, że przez cały rok można nie mieć ochoty na seks, gdy wcześniej naprawdę spora była.
Koniec końców przez pol roku się starałem, tłumaczyłem że mnie rani, proponowałem wyjścia i zero odzewu. A od września dałem czas do grudnia, czy sama coś zauważy i w końcu zacznie działać. Jeśli nie, to będzie konfrontacja i prawdopodobnie koniec związku.
I teraz mam pytanie. Jak z tego wybrnąć z twarzą jeśli to koniec związku by ani jej, ani siebie już nie ranić? Ma ktoś podobne doświadczenia?
_________________
11.07.2013 .
"Wilcze spojrzenie na świat."
Zapraszam do odwiedzenia ;>.