Hejka
Ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że właściwie nie mam celu. Nie mam niczego, co by mnie jakkolwiek motywowało do życia. Zaczęłam drugą klasę liceum, w tym wieku oczekują od nas, żebyśmy wiedzieli co chcemy robić w życiu - wiadomo, za rok matura. Problem w tym, że wszyscy mają mniej więcej sprecyzowane, co będą zdawać, na jakie studia będą startować. A ja nie. Wiem, że jest wiele takich osób, ale ja nie mam nawet zarysu. Nie wiem w czym jestem dobra. Jeszcze rok temu idąc do LO wiedziałam, miałam ambicje i marzenia. Sprawa z tym ogólnie wygląda tak:
Zawsze wszyscy żartowali, że ja to będę aktorką, po prostu byłam dzieckiem raczej odważnym, chętnie występowałam na akademiach, jednym z tych, które raz, dwq razy przeczytają i już znają tekst na pamięć. Od podstawówki uwielbiałan recytować wierszyki, nie na zasadzie "kwadratowego" wyjdź-wyklep-odejdź. Potem w gimnazjum polonistka stwierdziła, że mam potencjał, który trzeba rozwijać. Jeden występ, drugi, teatr młodzieżowy w domu kultury, jakieś nagrody za działalność artystyczną, wyjazdy w Polskę na konkursy. I znowu - "Julka, pomyśl o szkole aktorskiej". I myślałam. Niekoniecznie od razu o studiach - kto myśli o studiach mając lat 15/16. Ale o liceum owszem. Znalazłam szkołę z klasą teatralną w dużym mieście, dość daleko ode mnie (mieszkam na wsi -> +20 do kompleksów których i tak miałam sporo), okazało się, że nie ma przy niej internatu, musiałabym mieszkać dalej i dojeżdżać tramwajem. Mama mnie bardzo wspierała, kazała ćwiczyć, nie poddawać się. Poszłam do pierwszej pracy, żeby uzbierać na lekcje tańca i śpiewu, startowałam w konkursach na potęgę, żeby jak najlepiej przygotować się do przesłuchań, prawie codziennie wracałam do domu późno, a potem uczyłam się do szkoły. Co roku miałam czerwony pasek. I nie narzekałam bo miałam w tym cel.
Jakiś miesiąc przed przesłuchaniami trzeba było złożyć podanie. I wtedy usłyszałam, że nie ma pieniędzy na mój internat, utrzymanie i dojazdy. Ciotka (siostra ojca, wychowuje mnie mama i ojczym), mieszkająca w tym mieście się wypięła - nie mogłam u niej zamieszkać nawet za opłatą. Bo nie. A rodzicie kasy "nie mieli". W cudzysłowie, bo potem okazało się, że była, ale na wszystko z wyjątkiem mojej szkoły. Przypomnę, że za wszystkie pozalekcyjne płaciłam sobie sama, weekendy spędzałam na recepcji w spa, robiąc kawkę i całą brudną robotę.
Nagle na gwałt trzeba było zmienić panele w pokojach w domu, chociaż dopiero co był remont (nie, nic się z nimi nie działo), zbudować grilla w ogródku i jakieś inne rzeczy, już nie pamiętan, ale nie było tak, że bez tego nie mielibyśmy gdzie mieszkać/co jeść. Na siostry (lat 9)potrzeby też by wystarczyło. Na rodziców też.
Nie powinnam, ale do tej pory mam do nich żal. Może to dziecinne, ale jest mi cholernie przykro, że nie pozwolili mi nawet spróbować i nie umiem im tego zapomnieć. Poczułam się, jakby ktoś mi dał w twarz. Jakby to wszystko nie miało totalnie sensu i robiłam to na marne. Bezcelowo. I trochę "olałam" to, co tak kochałam. Liceum wybrali mi oni - dobra szkoła, wysoką zdawalność matury, na poziomie, 20 minut autobusem. Protestowałam i kłóciłam się z nimi o tę szkołę bo chciałam iść do nowo otwartego liceum medycznego na ratownictwo medyczne, jak już nie mogłam do teatralnej. Dostałam się do ogólniaka bez problemu.
Poznałam tam super chłopaka, tak samo wkręconego w teatr jak ja. Ruszyło koło teatralne, zagrałam główną rolę. Między nami się układało, z tym, że nie umiałam mu pokazać co czuję, bałam się odrzucenia i w końcu zaczęłam się od niego odsuwać, mimo to zawsze był blisko, zawsze mogłam na niego liczyć. Razem chodziliśmy na warsztaty w domu kutluru, na spektakle.
Potem zmarł mój dziadek, ojciec ojca. Był jedyną osobą z tamtej strony która mnie chciała i mogłam na niego liczyć. Przed nim umarła babka, a on załamał się do tego stopnia, że organizm całkiem się poddał. Ze starszą (przyrodnią) siostrą i kuzynką opiekowałam się nim, nie chciałyśmy, żeby trafił do domu opieki, zmieniałyśmy pieluchy, podawałyśmy leki Itp.Po jego odejściu usłyszałam od ww ciotki, że dla niej i babki nigdy nie należałam do rodziny, jestem materialistką i opiekowałam się dziadkiem tylko dla pieniędzy (nie nie brałam od niego pieniędzy, jedyne co, to alimenty, które zasadzono gdy byłam mała) i zerwano ze mną i siostrą kontakt. To też mnie podłamało. Długo nie mogłam się pozbierać i bardzo się w sobie zamknęłam. Odpuściłam sobie warsztaty na długi czas, zaczęłam unikać Kacpra. Wróciłam w kwietniu. I tu kolejny cios - znalazł dziewczynę. Ona maluje, rzeźbi, gra na paru instrumentach, zagrać na scenie też umie. Nie musi nic oprócz nauki i rozwijania swoich pasji. Już na poczatku poqiedziała, że raczej się nie zaprzyjaźnimy. To taki typ - bluszcz. Kacper nie mógł ze mną rozmawiać, wiać się jak kiedyś np przytuleniem. Później się postawił, ktoś z naszej starej paczki powiedział mu, że mi przez to źle.
Sęk w tym, że ja nie widzę teraz tego celu który miałam. Siostra, która koordynuje teatr szkolny od dawna nie dała mi żadnej dobrej roli, same drobne, poboczne wręcz. Ma kilka ulubionych osób, a kiedy one nie mogą, na siłę szuka w szkole kogoś kto zagra daną rolę, byle nie obsadzić kogoś z pierwszej obsady, od której zaczęło się całe granie, w tym mnie. To też mnie nie buduje. Mam wrażenie że wszystko straciłam. Szalenie tesknie za naszą dawną relacją, chciałabym go odzyskać, ale wiem że nie mogę. Poprawiło się między nami, jest powiedzmy po straremu. Ale kiedy pojawia się ona, jest całym światem. Nie ma swoich przyjaciół, więc na każdą rozmowę Kacpra z kimś innym reaguje wyrzutami i skrzywdzoną miną. A mi jest przykro, że nie mogę nawet luźno z nim rozmawiać, tylko muszę czekać aż jej nie będzie w pobliżu.
Straciłam przyjemność z tego, co kochałam robić. Teraz zostały mi tylko książki a i na to coraz ciężej mi znaleźć chęć. Czuję się pusta w środku, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Nie wiem co robię, nie wiem gdzie jestem.
Jest na to jakiś sposób?
_________________
When live gives u lemons call them 'yellow oranges' and sell double-prize.