Moja historia wynikła z głupoty mojej i kolegów.
Pewnego dnia postanowiliśmy pojeździć z kolegami na rowerach więc pojechaliśmy na najwyższą górę w okolicy "Bocheniec". Jak już zawitaliśmy na szczycie, wpadłem JA, przyznaje się, na pomysł, że zaczniemy wyścig. Reguły to zakaz pedałowania, odpychasz się i jedziesz. Ruszyliśmy jechałem ostatni, ale zacząłem przyspieszać i wyprzedzam jeden kolega, drugi, trzeci... Został ostatni, który nie chciał dać za wygraną, już go w połowie wyprzedziłem i nagle ukazał nam się magiczny zakręt w prawo, jechałem około 80km/h jak nie więcej. Od tej chwili nie pamiętam czy hamowałem, pamiętam tylko, że jadąc zastanawiałem się patrząc na małe sosenki, jak by to było w nie wjechać ( to ostatnie co pamiętam), z 10 sekund później "przebudzony" dotykam się po lewym obojczyku i nie mam kości, no to był totalny szok. :D Wyszedłem podciągając się na chorej ręce i usiadłem na drodze czekając na Kochanego i zdenerwowanego Tatusia. :) Głupota nad głupotami, szczęście takie, że Bóg miał inny plan. gdybym przywalił głową (nie miałem kasku, bo po co?), to juz bym wąchał kwiatki od spodu.