W sumie kontynuuję epo, które kiedyś pisałem z moją byłą dziewczyną. Jakoś polubiłem ten świat, który wraz z nią stworzyłem.
Rozdział I "Stolica"
Magia. Nieprzenikniony taniec barw migocze na niebie. Sypią się iskry. Słychać krzyki. Raz! Dwa! Trzy! Rozkazy roznoszą się echem po niebie i ziemi. I sznur ludzi, ciągnący się leniwie. To więźniowie. Piorun zagrzmiał, niebo zapłakało. Słychać szept... Tylko jego imię... Dainty, Dainty, Dainty....
- Dainty! - Budzi go jego towarzysz podróży. - Do cholery, Scoia'tel! Obudź się!
Otworzył oczy.
- Gdzie... Ja jestem? - Obejrzał się dookoła. Spojrzał w górę, pomiędzy koronami drzew prześwitywał księżyc. Z oddali słychać było potok strumyka.
- Coen...
- Miałeś koszmar... Znowu ona ci się przyśniła?
- Nie. - Powiedział zmarnowany. - Tyle czasu jej nie widziałem.
- Zapomnij o niej. - Odparł. - Nie wrócisz do niej, ona do ciebie też.
- Tak, tak... - Odparł i położył się na drugi bok.
***
- Mówię ci przecież! - Krzyknął Coen. - Zabłądziliśmy!
- Jak to? - Zdziwił się patrząc na mapę. - Przecież za lasem Tretogorskim zaraz w lewo i dojdziemy do stolicy. Chyba, że... Nie. No spójrz! Ien Fynrael!
Rzeczywiście, przed nimi rozpostarło się wielkie miasto. Otoczone szarym, niezbyt ładnym murem. Było postawione w ciekawej okolicy. Znajdowało się w kotlinie. Miało tylko dojście morskie do jakiegokolwiek innego miejsca w tej krainie. Mury jak i wszystko wokół ratusza było położone na nizinie. Jedyna budowla położona na pagórku to była sama siedziba Króla Mitriasa. Sędziwy Władca Kren rządził tym krajem od ładnych kilkunastu lat. Nie był najlepszym przywódcą tego państwa, ale trudno było o lepszego. Dainty jak i Coen weszli do miasta. Obrzeża jego były takie jak każdego innego. Wokół brud, syf i ubóstwo połączone z krzykami, dzieciakami ganiającymi za kurami, czy rosłymi chłopami, lub robotnikami, którzy po ciężkiej pracy na polu od słabszych wyłudzali pieniądze. Większość tych ludzi, jak nie wszyscy wiązali ledwo koniec z końcem. W oczach ich było widać ból, czy uniżenie, kiedy spoglądali na Daintego, albo Coena. Zapachy ludzi, mieszały się z rynsztokami i odchodami zwierząt. Był ostry i duszący.
- Kto rządzi w tym mieście? - Spytał się Dainty spoglądając na tych ludzi.
- Rządzi tutaj Starosta Halgrim. Podobno kur*** jakich mało. - Odpowiedział omijając brudną kałużę zmieszaną z błotem i kałem ludzkim.
- To co król tutaj robi? To ma być stolica? - ¯achnął się. - To jest idealne miejsce by tutaj przypełzły różnorakie stwory. Zeugle a nawet tak patrząc to ghule. Szczurów tutaj co nie miara, a żadnego kota w okolicy.
- Bieda, Dainty. - Odpowiedział. - Niszczy tych ludzi, po prostu zabija.
Scoia'tel jedynie westchnÄ…Å‚. Poszli dalej, do kwatermistrza.
- Myślisz, że będzie miał dla mnie robotę? - Spytał się Dainty.
- Nie wiem, chłopie. Ale sądząc po tym co się tutaj dzieje... To tak. Słuchaj, mnie ważne sprawy gonią. Muszę się spotkać z paroma osobami, potem pojechać do innego miasta. Bywaj, półelfie.
- Bywaj, przyjacielu. - Odpowiedział mu, po czym wszedł do komendanta.
- Witajcie, Panie. - Odpowiedział. Brzuchaty mężczyzna dopiero co kończył jeść. Popił piwo i spojrzał na przybysza.
- No witam chwalebnego Scoia'tel! - Powiedział głośno. - Roboty szukacie?
- Tak... I informacji. - Odpowiedział. - Co tutaj się dzieje, Panie komendancie?
- A co ma się dziać? - Odparł patrząc na niego. - Miasto jeno na obrzeżach biedne! To tyle.
- Taką biedę ostatnio widziałem podczas Wielkich Wojen Ras. Uchodźcy umierali z głodu, tracili swoją godność dla kawałka chleba... Pojawiały się tam rózne oszluzgi, zeugle i inne tego typu plugastwa.
- Dobra... Ale tego nie wiesz ode mnie. Zaczęło się całkiem ciekawym wydarzyniem...
- O jakim to wydarzeniu mówisz?
- Ano żyła tutaj matka z synem. Synalek był przykładny, uczciwy, kochany i takie tam bzdety. W każdym bądź razie mija już rok od tego wydarzenia. Jak nie więcej. Ano było to tak. Jakoś półtora roku temu tenże chłopak przymierając głodem, ponieważ nie miał jak już związać koniec z końcem poszedł na stragan. Wiadomo, ruch, tłum, krzyki i tym podobne. No to chłopak, korzystając z okazji podszedł do straganu z warzywami, złapał za pęk bodajże... - Zamyślił się. - O! Za pęk poru i w długą. Kupiec zaczął za nim wykrzykiwać "Złodziej! £apać bandytę!". To wyobraź sobie, że jak straż się rzuciła na niego to mało go nie zabili tam. Potem nie uwierzysz co się stało...
- SÅ‚ucham ciÄ™, Komendancie.
- A stały się dziwy. Chłopak z pasa wyciągnął sztylet i dźgnął jednego strażnika, potem zabił drugiego i uciekł. Niestety niedługo dane było mu cieszyć się wolnością... Ale nie zrobili samosądu na ulicy, co ciekawe. Złapali go przed domem sędziego. Ten kazał, by jego prawnie powiesić. Matka wtedy miała już dosyć, a ładna kobita była... Poszła do sędziego błagać, by go nie zabił. Grubas nawet nie myślał o tym, by zmienić karę. O nie. To ona stanęła przed nim i zaczęła się rozbierać...
- Kochała swego syna.
- Kochała, a jakże! Więc po skończonych zabawach znów go poprosiła o to by wypuścił jej syna. On zaśmiał się jej w twarz, zwyzywał od dziwek, szmat, kurew i wielu innych rzeczy, których tutaj nie chcę mówić i kazał się jej po prostu wynieść. Kobita nie wytrzymała, wyszarpała mu z dłoni nóż, którym Grubas chciał ukroić kawałek upieczonego prosiaka i wbiła mu w szyję...
- I co dalej, Komendancie?
- Uciekła, biegła jakby ją diaboł gonił! - Krzyknął. - Niestety... Konni ją złapali. Jej los był taki sam jak jej syna... Oboje zostali powieszeni.
- Tak po prostu? Bez procesu?
- Ha! No właśnie po tym incydencie sam Starosta zajął się tą sprawą. Zrobił się siny, czerwony, żółty, buraczkowy i kto wie jeszcze jaki... Kazał wszystkim, którzy mają jakiekolwiek przewinienia zamieszkać pod murem a ich majątek, o ile jakikolwiek mieli, miał być skonfiskowany na rzecz jaśnie panującego Króla. No i tak zrobił. A co Królowi powiedział, kiedy się zapytał skąd tego tyle ma? Darowniznę! Rozumiesz to? Powiedział, że to darowizna od jego poddanych!
- Przy takiej biedzie rozwinie się tysiące chorób jak nie więcej. ¦mierdzi tutaj jakby z miasta zrobiono wielkie gnojowisko. Ludzkie ciała rozkładają się obok domów, a inni przechodzą tak po prostu, jakby to było normalne. Jak to tak, starosto? Jak tak można?
- Ano można, Panie. - Odpowiedział. - Władza daje kontrolę, kontrola jest nadużywana jak się chce. Niszczy rodziny, zabija marzenia, psuje innych, zwiększa biede, śmiertelność a dba tylko o własną dupę. Bo i po co o inną? Jeśli moja nie jest poobijana, to po co troszczyć się o innych.
- Dlatego oni dają się bezkarnie ograbiać? To nie jest normalne.
- A co jest normalne, Scoia'tel? Czy normalne jest to, że matka oddaje dziecko za bochenek chleba? Czy normalne jest, że człowiek patrzy na elfa jak na zło ostateczne, nienawidzi go z powodu kształtu uszu? Czy da się wyjaśnić to, że w obozach dla uchodźców kobiety oddają swoje ciała, bo są głodne? Nie, Dainty. Nic nie jest normalne. To jest ludzkość. Ona sama siebie wytępi, jesteśmy jak rak na tych ziemiach. Niszczymy nie tylko siebie ale również matkę naturę. Ot, taka prawda.
- Ot... - Westchnął głośno. - Coś da się z tym zrobić. Starosta nie może dalej na tyle pozwalać, coś trza zrobić.
- A masz jakiś pomysł? Ludzie pieniędzy nie mają, podatki ponad normę, ludzie i nie-ludzie ledwo wiążą koniec z końcem. Nie porwą się, nie wezmą żelaza w dłoń i nie zaczną bić się. Może pogadaj ze starostą. Może Ty jemu do rozumu przemówisz.
- Ja? Nie rozśmieszaj mnie. Ludzkość dalej pamięta co żem zrobił... Dalej pamiętają czego żem dokonał strasznego. Jestem wyrzutkiem, jak wiedźmini, czarodzieje, krasnoludzi, elfowie i inne stworzenia zrodzone z matki natury tego świata. Nie, komendancie. Nie pomogę.
Komendant jedynie spojrzał na niego i gestem dłoni go spławił. Dainty wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami.