Generalnie nie wiem co ja tu robiÄ™. Czy piszÄ™ w dobrym miejscu, bo nie uważam nawet żebym miaÅ‚a depresjÄ™. Ludzie z depresjÄ… majÄ… wiÄ™ksze problemy niż ja 👀
Ale generalnie nie mam komu tu napisać. Więc uznajemy, że to takie anonimowe wyznanie i może ktoś odpowie mi coś co wywoła element zwrotny, którego tak bardzo mi brakuje.
Mam naście lat i problem ze swoim bytem. Czuję, że nie mogę znaleźć swojego miejsca, ale to nie jest tak, że chodzę ciągle smutna i przygnębiona, a w życiu nie mam żadnych radosnych chwil. Nikt się nade mną nie znęca i w sumie nie mam ciężko w życiu. Papu, dach nad głową, mama w domku.
A jednak w tym wszystkim brakuje mi sensu. Sensu życia. Sensu bytu. Sensu istnienia.
I wiecie, uważam że byłoby prościej gdybym umiała wyłączyć myśli, bo wtedy kiedy nie myślę jestem szczęśliwa, czuję, że jest jakiś sens i planuję przyszłość.
Ale mimo wszystko, codziennie rano (wieczorem, w południe i w sumie ciągle) budzę się z myślą, że hej, po co mi to? Po co chodzić do szkoły, skoro nie ma tam nic co by mnie interesowało, a prawie żadnego sposobu prowadzenia lekcji u mnie w szkole nie szanuję (luz, zachowuje się względnie dobrze, gdybym nie opuszczała lekcji i się uczyła to byłabym wręcz wzorowym uczniem). Po prostu to jak nauczyciele się za to biorą do mnie nie przemawia. Jedynie z dyrektorką rozmawiałam kiedyś o tym (jak była u nas na zastępstwie), że właściwie po co mi te wszystkie przedmioty, no i niby doszlysmy do wspólnego wniosku, ale nadal. Nadal nie chcę chodzić do szkoły, bo zwyczajnie nie widzę sensu ani w tym, ani w samym życiu.
Bo przecież, żyje, żyje i umiera. Po co to komu.
Lubię pracować, lubię moment kiedy mam jasno przedstawiony cel i moja praca jest bardziej fizyczna niż psychiczna. Nie oznacza to, że lubię wf w szkole. Oznacza to, że znajdując pracę na wakacje (właściwie funkcjonowało to pod nazwą wolontariat) byłam szczęśliwa, nawet jak chodziłam poirytowana, wkurzona, smutna, albo byłam tak padnięta, że nie miałam siły przebrać się w pizame. Ale byłam szczęśliwa, bo wreszcie byłam do czegoś potrzebna, tylko na miesiąc, ale to była praca dzień w dzień, na dobrą sprawę bez ustalonych godzin, od kiedy mnie potrzebują do kiedy mnie potrzebują. Ale wtedy byłam przydatna, to co robiłam byłam w stanie robić samodzielnie, mimo moich wad, ułatwiałam komuś życie. A dzieciaki z obozu, ludzie starsi i młodsi ode mnie, darzyli mnie szacunkiem i zaufaniem. Były momenty kiedy czułam sens życia.
Bo to są takie typowe momenty, kiedy myślisz, że już wszystko masz poukładane w życiu, a później dociera do Ciebie, że istnieje takie coś jak szkoła. Eh, naprawdę o moje sensei problems obwiniam placówkę do której muszę uczęszczać jeszcze te kilka miesięcy.
A nie mam na tyle silnej woli, żeby zacisnąć zęby i iść do przodu. Wiecie dlaczego? Bo nie widzę sensu.
A co by nie było, moje sensei problems dotyczą nie tylko szkoły, ale i całej reszty mojego posolonego świata, który jednocześnie jest wart ogromnie dużo, a jednocześnie wcale. Perspektywa moje ziomki, perspektywa.
I ja to wiem, kiedy mam pozytywną perspektywę to jakoś ciągnę z dnia na dzień. Ale nie umiem utrzymywać PP cały czas. I chwile kiedy jej nie ma, za odbijające. Odbijające na tyle, że kiedyś naprawdę będę chciała popełnić samobójstwo.
—--------————
No przepraszam, musiałam się gdzieś rozpisać bez ładu i składu, bo nie piszę pamiętnika. Chociaż pamiętnik to mogłoby być za mało.
Pikselowa gorąca czekolada (albo herbata, ostatecznie kawa) dla wszystkich którzy to chociaż przeczytali. Dodatkowe bezglutenowe i bezlaktozowe ciastko bez cukru, dla tych, którzy odpiszą coś sensownego.
Adiós