Opowiadanie odkopane ze starego zeszytu od polskiego. Liczę na komentarze odnośnie formy i lekkości z jaką się to czyta. Z fabuły sam nie jestem zadowolony także proszę zostawić ją bez komentarza. xd
7:00 - Co mnie, k***a, obudziło? Jezu, znowu on. Morderca snów, zabójca nadziei na dobry dzień, krwiożerczy kat i bezduszna bestia - budzik. Znowu trzeba się ruszać do szkoły. Ale jeszcze 5 minut. Chociaż co mi to 5 minut da?! Odkładanie wyroku. Przecież i tak zaraz będzie trzeba podnieść kołdrę i wyleźć z łóżka. Ale w zasadzie to taka miła myśl. Jeszcze 5 minut leżenia. Albo może 10, przecież nic się nie stanie, jak wstanę za 10. Nie! Wstaję! Znowu byłoby jak zawsze. 10 minut, 10 minut a wstałbym pewnie o 7:30.
Założyłem skarpetki i poszedłem do toalety, w celu odbycia, nomen omen, porannej toalety. Potem wszedłem do kuchni. Nie ma bułek!
- Nie no, ludzie, tak nie może być. Męczę się i wstaję o 7:05 tak jak Pan Bóg przykazał, i jeszcze nie ma bułek na śniadanie. Idę do sklepu. I tak mam jeszcze bilety na autobus kupić.
Ubrałem się sprawnie... no, może nie aż tak sprawnie. Przy wciąganiu spodni skrzyżowały mi się nogi i w ten sposób mogłem z bliska przyjrzeć się lakierowi pokrywającemu szafkę w moim pokoju. Gdy batalia z ubraniami się skończyła, jeszcze tylko szybko założyłem rzuciłem kilka przekleństw w kierunku szafki i już mknąłem prosto do spożywczaka za rogiem. Wszedłem do sklepu i zanim zdążyłem skończyć mówić, co chciałbym kupić, właśnie te rzeczy, już leżały spakowane w ekologiczną, plastikową siateczkę. No tak, przecież w tym sklepie od zarania dziejów nie kupuję nic innego, jak właśnie bułki i bilety. Zapewne gdybym wszedł i krzyknął: "Poproszę musztardę!", bułki i bilety leżałyby już na ladzie. Nic innego nie jest dla mnie tutaj dostępne.
W domu zabrałem się do jedzenia upragnionego śniadania. Spojrzałem kątem oka na zegarek. 7:45! Szybko! W biegu wsunąłem ostatnie kęsy bułki, narzuciłem na siebie kurtkę, plecak, kopnąłem z całych sił ulubioną szafkę i pędem ruszyłem na tramwaj. Na klatce uskuteczniłem jeszcze slalom między menelami, poszarpałem się z psem sąsiadki, któremu zasmakowała moja nogawka, a potem już tylko sprint na przystanek. 7:48. O 7:52 mam autobus.
Wsadziłem ręce do kieszeni kurtki w celu poszukania biletu, potem do spodni, z wyraźnie podwyższającą się adrenaliną zajrzałem do plecaka, pogmerałem w tylnych kieszeniach i...
- Szlag! Zapomniałem wziąć biletu!
Po odbyciu szybkiej czynności myślowej prowadzącej do podjęcia najwłaściwszej w tej sytuacji decyzji, podjąłem próbę jak najszybszego powrotu do domu. W końcu 200 zł za wlepiony mandat, piechotą nie chodzi. Tak szaleńczego biegu mogliby mi pozazdrościć jamajscy sprinterzy. Na klatkę schodową dotarłem w 30 sekund. Szybko wystukałem kod w domofonie, a potem jak poparzony wparowałem do domu. W drzwiach minąłem zdziwionego ojca:
- Coś się stało? - zapytał
- Później! Nie mam czasu! Do szkoły się spieszę!
Szarpnąłem bilety i już miałem pomknąć z powrotem na przystanek, gdy z oddali usłyszałem spokojny głos ojca:
- Do szkoły? ¯e też Ci się chce, w sobotę.