Będąc w gimnazjum nauczycieli kompletnie nie doceniałam. Tak głupia, ten beznadziejny, ta tępa. A wszyscy inni - niezbyt godni uwagi. Szacunek ? Po prostu nie wchodzić im w drogę. A i tak nie miałam skrupułów by wraz z innymi rozwalać im lekcje, robić na złość. Przez myśl mi nie przeszło nawet, że oni chcą naszego dobra.
A jednak tak jest, i teraz to wiem. To może nie każdem jeden, ale w zasadzie stary, poczciwy nauczyciel mógłby wytłumaczyć nam byle jak albo prawie wcale, kazać poczytać, przepytać, wyżyć się, że nie umiemy. I co, pensję dostanie tak samo jak ten, który wkładałby w to całe serce. A mimo to zawsze starali się nas czegoś nauczyć, nie dla ocen, nie dla spokoju. Często mówili o rzeczach, o których po prostu jako ludzie powinniśmy wiedzieć, dla naszego dobra. Nie starali się tylko całego programu odbębnić. Chcieli abyśmy wiedzieli, by ta wiedza była naszą bronią i bogactwem.
Dotarło to do mnie właściwie w liceum. Zachciało mi się uczyć. I zauważyłam, że nauczyciele w mojej szkole zrobią wszystko aby mi w tym pomóc. Po za tych niemalże wszyscy wydają mi się fajni. Wręcz podziwiam ich. Uwielbiam słuchać, bo zawsze ciekawie opowiadaja, wymagają dla naszego dobra, chcą dla nas na pewno dobrej przyszłości. Robiąc na złość nauczycielowi, tak naprawdę robi się na złość sobie. To wręcz moje zboczenie, uwielbiam nauczycieli w obecnym momencie.
Tylko pani dyrektor w gimnazjum wciąż budzi we mnie niechęć. Aczkolwiek też jako nauczycielka nie była według mnie zła.