Jakiś rok czy 2 lata temu kłóciłam się z rodzicami prawie ciągle, pyskowałam i obrażałam ich. Ale to nie była tylko moja wina - zawsze miałam dość ciężki charakter, a rodzice zamiast coś spokojnie mi wytłumaczyć, porozmawiać, wrzeszczeli w niebogłosy i w złości także używali przekleństw, czasem dotyczyły także mnie samej. Zdarzyły się też popchnięcia ze strony ojca. Oczywiście ja zachowywałam się w podobny sposób, wkurzałam się, że tak się do mnie odnoszą i robiłam im na przekór. Nienawidziłam zachowań mamy, tego że gada, narzeka, nie ufa mi, czyta moje listy i siedzi za mną, gdy korzystam z komputera. Tata zawsze się jej podporządkowywał, nie miał własnego zdania, gdy powiedział/zrobił coś, co jej nie odpowiadało, miał przerąbane. Czułam się jak w jakimś domu wariatów, raz nawet próbowałam uciec, ale rozum wrócił mi do głowy, zdałam sobie sprawę, że ucieczka to żadne rozwiązanie. Wzięłam się w garść i poszłam pogadać z rodzicami. Mam silną psychikę i potrafię racjonalnie myśleć, więc zmiażdżyłam ich uświadamiając jak bardzo źle postępują (gdy reagowali krzykiem, wystarczyło, że milczałam z pokerowym wyrazem twarzy i od razu się uspokajali, a ja tłumaczyłam dalej). Byłam zdziwiona, ale pomogło.
Dziś jest inaczej. Kłótnie się zdarzają, ale nie trwają za długo. Wkurzam się czasem o błahe rzeczy - nie chcą mnie puścić na koncert, czepiają się o oceny (choć i tak nie są takie złe!) i tym podobne. Różnica pokoleń - to normalne. Tym bardziej, że między mną a rodzicami są 42 lata różnicy. Oni wychowywali się w innych czasach, nie było tego, tamtego, postępowało się trochę inaczej.
Okres buntu...Nie wiem, chyba już mi się kończy, albo i się skończył.
_________________
"I'd rather be hated for who I am, than loved for who I am not..."
Kurt Cobain.